We Khan do it, relacja z wyprawy na Khan Tengri 2014 - Atak Szczytowy
Po
długotrwałym oczekiwaniu na pogodę, w dzień ataku szczytowego nie bardzo mogę
spać. Godzinę pobudki ustaliliśmy na 4:00, ale ja obudziłem się już o 2:00. Na
zewnątrz wychodzić nie chcę, ale dochodzące do wnętrza namiotu odgłosy sugerują mi że pogoda jest lepsza niż w
dniach poprzednich. Dwie godziny do budzika dłużą się niemiłosiernie, więc gdy
w końcu dzwoni, zrywam się i jak sprężyna wyskakuję z namiotu. Pogoda wygląda
jak marzenie każdego miłośnika gór- czyste niebo, opadów brak, wiatr dość
spokojny. Podekscytowany komunikuję te rewelacje Tomkowi i Jankowi w
namiocie obok, którzy tez już zdążyli się obudzić. Szybko wracam do namiotu by
przygotować się do wyjścia. Jak najszybciej staram się ugotować kubek wody do
picia, przegryzając (trochę na siłę) w międzyczasie z Marcinem orzeszki.
Wyciągam ze śpiwora przegotowaną wczoraj wodę, pakuję do plecaka rzeczy których
nie mogłem tam wrzucić wcześniej, i ubieram się pospiesznie. Ze zdenerwowaniem
patrzę że godzina 5 już minęła. Podczas zakładania raków marznął mi ręce, a
nawet nogi, nawet mimo przyklejonych do skarpet ogrzewaczy. Do drogi jestem
gotów jako pierwszy. Tomek mówi bym szedł i przecierał szlak, więc ruszam w
drogę.
Staram się to
robić powoli, by jak najlepiej rozłożyć siły. Przede mną długi marsz, a
przecież i tak jestem pierwszy. Po poręczówce wychodzę na przełęcz. Spotkanej
polce mówię że ruszamy na szczyt, po czym idę dalej. Nie jestem na tej ścieżce
pierwszy, idę śladem jakichś innych alpinistów. kilkadziesiąt metrów za mną
idzie Tomek, reszty chłopaków nie widzę, ale i nie rozglądam się zbytnio.
Bardziej skupiam się na trzymaniu stabilnego, nieforsującego tempa. W końcu
docieram do poręczówek. Przy jednej z nich, wiedzę uwiązane na luźnym kawałku
liny kijki wspinaczy idących przede mną. Nie zastanawiam się długo, i robię to
samo ze swoim. Przy pierwszej poręczówce zerkam na zegarek- jest po siódmej.
Zatrzymuję się więc by coś zjeść i wypić, bardziej z rozsądku niż z potrzeby.
Przegryzam snickersa, i piję chłodna wodę z butelki, bo wąż camelbaku
zamarzł. Jednocześnie próbuję rozgrzać pozbawione czucia stopy, kopiąc piętami
w skałę na której przysiadłem. Efekt jest dosłownie piorunujący, powracające
czucie sprawia że chce mi się ryczeć, a ból dosłownie zgina mnie w pół. Gdy
odpoczywałem, Tomek zbliżył się dość znacznie, więc pokazuję mu sylwetki
alpinistów pnących się w górę przed nami, i krzyczę że udało mi się rozgrzać
nogi. Następnie ruszam dalej. Pnę się w górę powoli, choć zdecydowanie. Ok.
10:00 na naszą część grani wychodzi słońce. Ciepło naszej gwiazdy dodaje
otuchy, i zachęca do dalszego wysiłku. Wyciągam z plecaka okulary, i chcę
wysmarować twarz kremem, ten jednak zamarzł, i nijak nie daje się wycisnąć. Po
jakimś czasie zauważam że moim śladem podąża już nie Tomek, a Janek. Gdy zbliża
się na odległość 1-2 poręczówek, proponuję wspólny postój. Jemy żele
energetyczne, a Janek mówi że Tomek nie mógł rozgrzać nóg i chyba nie będzie
kontynuować dalszego marszu. Nie jest dobrze to słyszeć, ale musimy kontynuować
naszą wspinaczkę.
Docieramy do
wypłaszczenia na ok. 6400 m. zwanego szumnie obozem IV. Dwójka alpinistów która
szła przed nami rozkłada tam namiot. Bez problemu zmieści się tam jeszcze jeden
namiot, a przy dobrym gospodarowaniu miejscem pewnie i trzeci. Dalsza droga z
niego wiedzie dosyć wypionowaną ścianką, z którą mam trochę problemów. Przy tej
okazji chciałem zdementować czytane wcześniej opinie o przewieszonych odcinkach
wspinaczki- liny są rozwieszone tak, by zbliżonych do pionu odcinków pokonywać
jak najmniej, a jeśli już trzeba, to jest tam wiele miejsc do zahaczenia raków
lub czekana. Przewieszonymi odcinkami się nie wspinałem, choć odciągając nieco
linę zjeżdżałem w 2 takich miejscach. Wydawało mi się że z obozu IV jest już
niedaleko do „koryta”, ale myliłem się. Poręczówka za poręczówką poruszamy się
w górę. Staram się utrzymywać regularny kontakt radiowy z Tomkiem. Głos
przyjaciela świetnie zagrzewa do dalszego wysiłku. Wysokość i kolejne
godziny wspinaczki dają się we znaki. Oddech mam płytki, z trudem stawiam kolejne
kroki, poręczówki pokonuję z wysiłkiem. W końcu dochodzimy do „koryta”. Jest
tam rozpięta najdłuższa poręczówka na całej trasie. Żółty potwór dłuży mi się w
nieskończoność, często przystaję by uspokoić oddech, ostatnie kroki stawiam z
dużym wysiłkiem woli. Gdy w końcu pokonuję tę odległość siadam zmęczony i
wyjmuję radio by porozmawiać z Tomkiem. Odpocząwszy, czuję się lepiej. Kolejna
lina bardziej trawersuje niż się wspina. ale następna już pnie się wyżej.
Mniej więcej od tego momentu zacząłem obliczać
na podstawie wskazań gps jakie mamy tempo wchodzenia. Wynik nie jest
zadowalający. Szczyt, o czym wyraźnie przypomniał mi Tomek, powinniśmy zdobyć
najpóźniej ok. 14:00, żeby myśleć o bezpiecznym powrocie. Podejmujemy wyzwanie.
Niedługo po przejściu koryta musze jednak przystanąć by coś zjeść i się napić.
Tak jak myślałem, wiele zmęczenia zawdzięczałem brakowi kalorii, których
uzupełnienie bardzo mnie wzmocniło. Idąc pytam podążającego za mną Janka jak
się czuje, i czy będzie mu starczyło sił na bezpieczny powrót. Odpowiada
twierdząco, więc kontynuujemy. Patrzę przed siebie, i szukam wzrokiem pól
śnieżnych o których wspominano nam w obozie III. Nie widzę nic odpowiadającego
opisowi, ale jestem przygotowany na to że być może to będzie przeszkoda której
pokonanie okaże się niemożliwe.
Ostatni kontakt z Tomkiem mam ok. 70m poniżej
szczytu. droga wiedzie tam ośnieżoną, lekko nachyloną szeroką na
kilka-kilkanaście metrów granią. Niewielka nastromiona ścianka zasłania mi
dalszy widok, widzę że wiatr zwiewa z niej śnieg. Kończę rozmowę z Tomkiem, i
wchodzę. Po swojej prawej stronie dostrzegam jakieś skałki, i rozwieszoną
między nimi linę poręczową. Idę w tamtą stronę, choć wyraźnie widzę że teren po
lewej wznosi się wyżej. Jednak to właśnie lina prowadzi mnie do wyznaczającego
szczyt trójnogu i krzyża. Radość wejścia trudno jest opisać. Dość
powiedzieć, że wchodziłem tu z wielkim wysiłkiem, teraz natomiast szybkim
krokiem kieruję się jeszcze na szczyt kopuły lodowo śnieżnej, czyli najwyższy
aktualnie punkt. Rozciągająca się przede mną panorama jest piękna, zwłaszcza
przy niemal bezchmurnym niebie. Schodzę do krzyża, gdzie spotykam Janka. Padamy
sobie w objęcia. Udało się. Widok uradowanego towarzysza sprawia że serce
rośnie. Zauważamy jednak przytomnie, że czas nagli- jest już 14:00, co oznacza
że osiągnęliśmy nasz deadline, i należy rozpocząć odwrót. Szybko robimy kilka
zdjęć, i kontaktujemy się z Tomkiem. Chłopaki cieszą się z nami, jednak Tomek
przypomina że dopiero połowa trasy za nami. Przed nami jeszcze droga w dół,
którą jak przypomina- trzeba pokonać szybko, ale przede wszystkim bezpiecznie.
Zgadzamy się z nim, i zaczynamy zejście.
Teraz również
prowadzę. Na wysokości ok. 6800-6850 spotykamy dwójkę ludzi, których wcześniej
widzieliśmy z daleka idących za nami. Wyglądają na zmęczonych. Nie rozmawiamy,
rzucamy sobie tylko zdawkowe pozdrowienie, mijamy się i każdy podąża w swoim
kierunku. Zejście nie idzie tak szybko jak bym tego chciał. Co prawda zjazdy są
szybsze, ale przepinanie kubka zjazdowego zajmuje mi spor czasu. Staram się
koncentrować na tym co robię, i nie dawać się zmęczeniu. Stale również
utrzymuję kontakt radiowy z Tomkiem. Gdy mijam obóz IV z namiotu wychyla się
sympatyczny Rosjanin, gratulując, i
pytając czy nie chcę herbaty. Odmawiam (w końcu mam wodę ze sobą) i schodzę
dalej. W sumie podczas zejścia tylko raz zatrzymaliśmy się na kubek wody z
termosu Janka i żel energetyczny. ok. 17:00 Tomek informuje że pogoda się
psuje, i zaleca pośpiech. Idziemy tak szybko, jak rozsądek na to pozwala.
Wyraźnie widzę jak zmęczenie odbija się na mojej sprawności- raz wyciągając
aparat upuszczam okulary (znajduję je jednak poręczówkę niżej), przy ostatniej
przepince natomiast upuszczam przyrząd zjazdowy, który ześlizguje się po lodzie
ok. 2m. Stawia mi to nerwy na baczność- jeszcze nie jesteśmy bezpieczni, trzeba
przezwyciężyć zmęczenie. Ostatni kontakt z Tomkiem mamy przy ostatniej
poręczówce, już na przełęczy, ok. 19:00. Przyjaciel obiecuje czekać na nas z
herbata i ciepłym posiłkiem. Myśl o wygodach dodaje otuchy, idziemy dalej.
Podpieram się kijkiem który na powrót wziąłem z miejsca w którym przywiązałem
go rano, co ułatwia dalszy marsz. Janek natomiast potyka się o pasek własnego
raka, i ląduje twarzą w śniegu. Zmęczenie widać po nim gołym okiem. Na
przełęczy kręcą się jacyś ludzie, pytając czy idziemy ze szczytu. Potwierdzamy,
i zabieramy się za wpinanie do poręczówki. Jak na złość, przysypał ją
śnieg, i nie możemy jej naciągnąć na tyle by się wpiąć. Trudno, Chwytam linę w
rękę, i asekurując się czekanem schodzę do obozu. Jankowi zajmuje to nieco
dłużej, ponieważ przy poręczówce spadł mu rak, którego wiązanie naruszył
wcześniej przewracając się.
Przy namiotach jestem ok. 19:40. Tomek i Marcin
gratulują wejścia. Obiecana herbata już po chwili wędruje parując do mnie, więc
rzucam się na nią łapczywie. W ciągu całego ataku szczytowego wypiłem jedynie
pół litra wody, zjadłem batona i 3 żele energetyczne. Teraz zbieram tego żniwo.
Gdy emocje opadają, zaczynam szybko marznąć. Zanoszę się ciężkim kaszlem, i
byle jak zrzucam z siebie sprzęt. Tomkowi jestem wdzięczny nie tylko za
herbatę, lecz również za słowa otuchy podczas wchodzenia, a przede wszystkim za
ogrom pracy który włożył w to przedsięwzięcie, i kierownictwo całości wyprawy.
Gdy mówi że do Base campu powinniśmy zejść już jutro, bez żadnej zwłoki, wiem
że ma rację. W międzyczasie do obozu dochodzi Janek. On też jest wyczerpany.
Gramolę się do namiotu gdzie czeka na mnie Marcin z liofilem. Ładuję się do
śpiwora tak jak stoję, z kurtką włącznie. Gotowanie, pakowanie i
przygotowywanie jutrzejszego wyjścia kończymy ostatecznie ok.22:00. Nastawiamy
budziki na 2:30, i idziemy spać.
Janusz Czarnobil